wtorek, 3 kwietnia 2012

004# The Four Freshmen - Four Freshmen And 5 Trombones

Zanim przyjrzę się bliżej płycie czterech pierwszoklasistów ("świeżaków") warto powiedzieć czym jest barbershop. Jest to gatunek muzyki a cappella - zazwyczaj czterech panów sobie śpiewa. Każdy ma inną rolę - jeden nadaje melodie, inny zajmuje się partiami wysokimi czy niskimi. To tak w telegraficznym skrócie.
Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem oglądałem czasem kreskówkę Flinstonowie. W jednym z odcinków Fred chciał założyć barbershopową kapelę. Sąsiad Barnie doskonale śpiewał, jednak tylko kąpiąc się. Wzięto więc wannę i na konkursie Barnie śpiewał podczas kąpieli przed widownią. Inną kreskówką, która przychodzi mi na myśl, w której nawiązywano do tego gatunku są Simpsonowie. W jednym odcinku Homer opowiada rodzinie, gdy za młodu był gwiazdą muzyki barbershopowej. Kapela odnosiła wielkie sukcesy, ale ostatecznie się posypała. Po opowieści Homer dzwoni do dawnych kolegów z zespołu i zbierają się na dachu pubu Moego by pośpiewać. Odcinek przesycony nawiązaniami do The Beatles (np. okładka płyty z kreskówki niczym With The Beatles, czy jeden z członków, który odchodzi, gdyż związał się z japońską piosenkarką muzyki eksperymentalnej). Oglądając te kreskówki nie miałem pojęcia czym jest barbershop, po prostu percypowałem bezrefleksyjnie. Zjawisko było mi jednak znane ze słyszenia, bo od czasu do czasu coś niecoś z tego gatunku przenika nadal do obecnego świata. A to nawiązanie właśnie w jakimś filmie, a to w radiu jakiś kawałek z sentymentu zaprezentowany. Wtedy wydawało mi się to raczej zupełną ciekawostką. Nie myślałem nigdy w kategoriach - "a może bym sobie tego posłuchał?" Teraz sam, z własnej woli szukałem The Four Freshmen - jednych z bardziej znanych przedstawicieli gatunku - czasy się zmieniają, jak śpiewał Bob Dylan.


Co do samej płyty - ckliwe, sentymentalne smęty, ale nie zupełnie beznadziejne. Fajnie sobie chłopaki podśpiewują, ale posłuchać można to raz czy dwa i więcej nie ma się ochoty sięgać. Warto zwrócić uwagę, że - jak tytuł płyty wskazuje - nie mamy do czynienia z a cappella, ale też instrumentami. Jednak tło instrumentalne jest tłem totalnym i liczy się tak naprawdę tylko chór męski. Trzeba wziąć poprawkę, że 60 lat temu inna była potrzeba społeczna, inne wymagania względem muzyki popularnej. Teraz ludzie pragną dynamiki, wtedy ckliwości. O miłości posłuchać, jak piękni panowie z uśmiechem wyśpiewują, że kochają panią. Muzyka smutna, jak np. opisywana Peggy Lee (ale też z pazurem) się nie zestarzała, a taka ckliwa bardzo.

Rok wydania - 1956
Czas trwania - 33:45
Utwory:

1. “Angel Eyes” (Matt Dennis, Earl Brent) – 3:32
2. “Love Is Just around the Corner” (Lewis Gensler, Leo Robin) – 2:00
3. “Mam'selle” (Edmund Goulding, Mack Gordon) – 3:03
4. “Speak Low” (Kurt Weill, Ogden Nash) – 3:06
5. “The Last Time I Saw Paris” (Jerome Kern, Oscar Hammerstein II) – 2:40
6. “Somebody Loves Me (George Gershwin, Ballard MacDonald, Buddy DeSylva) – 2:06
7. “You Stepped Out of a Dream” (Nacio Herb Brown, Gus Kahn) – 2:17
8. “I Remember You” (Victor Schertzinger, Johnny Mercer) – 3:10
9. “Love” (Ralph Blane, Hugh Martin) – 2:45
10. “Love Is Here To Stay” (George Gershwin, Ira Gershwin) – 3:12
11. “You Made Me Love You” (James V. Monaco, Joseph McCarthy) – 2:14
12. “Guilty” (Richard A. Whiting, Harry Akst, Gus Kahn) – 3:33

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

003# Julie London - Julie Is Her Name

Album Julie Is Her Name (Julie to jej imię) jest stylistycznie bardzo zbliżony do Black Coffee pani Peggy Lee. Lekkie, jazzowe tło i kojący głos pięknej pani. Trzeba wziąć poprawkę, że ta płyta to nie sama warstwa muzyczna - nie tylko to, co znajduje się na krążku. Istotna jest jeszcze otoczka. To, że Julie London była swego czasu jedna z najbardziej seksownych babek nie jest bez znaczenia. Zadziorny, znudzony wyraz twarzy porywał tysiące. Nieskalany wizerunek z bardzo ładnym głosem tworzą mieszankę, której nie sposób się oprzeć. To znaczy nie sposób się było oprzeć, bo dzisiaj ani wizerunek panny Julie nie jest jakoś szczególnie niezwykły, ani głos nie kładzie na łopatki. Odrzucając ocenę wizerunku, a skupiając się tylko na muzyce należałoby ogólnie pochwalić twórców, ale nie będą to pochwały zbyt długie. Dobra muzyka na środek nocy. Dobry, refleksyjny klimat, głęboki głos i i w porządku sekcja instrumentalna, ale to wszystko mimo że trzyma się kupy nie porywa. Peggy Lee lepiej przetrwała próbę czasu i jest nadal wręcz aktualna. Julie to raczej relikt przeszłości, niezły i nic więcej.
Znam jeszcze inną płytę tej pani - Your Number Please... z 1959. Słuchałem jej dawno temu i niewiele pamiętam. Na pewno bardzo podobna do tej tutaj prezentowanej, ale znając życie twórczość Julie London jest bardzo jednostajna.


Rok wydania - 1955
Czas trwania - 31:04
Utwory:

1. "Cry Me a River" 2:36
2. "I Should Care" 2:35
3. "I'm in the Mood for Love" 2:28
4. "I'm Glad There Is You" 2:34
5. "Can't Help Lovin' That Man" 3:08
6. "I Love You" 1:58
7. "Say It Isn't So" 2:00
8. "It Never Entered My Mind" 2:25
9. "Easy Street" 3:12
10. "'S Wonderful" 1:33
11. "No Moon at All" 1:53
12. "Laura" 1:37
13. "Gone with the Wind" 2:05

niedziela, 1 kwietnia 2012

002# Peggy Lee - Black Coffee (with Peggy Lee)

Peggy Lee, czyli Norma Delores Egstrom, to urodzona w 1920 roku piosenkarka i aktorka (nominowana do Oscara). Stylistycznie mieści się w pop jazzie, swingu - po prostu lekki, przyjemny jazz. Porównywać można ją do Franka Sinatry, lecz kobiecy głos nadaje nieco innego charakteru tej muzyce. Jest spokojniejsza, bardziej kojąca i mniej pretensjonalna. Maniera śpiewu nie jest tak sztuczna jak we wczesnych dokonaniach Sinatry. Do tego muzycznie album jest znacznie lepszy. Jest dużo słodyczy, ale bez przesady - dobrze wyważona płyta. Idealna na nocne posłuchanie po ciężkim dniu pracy. Im więcej słuchałem tego dzieła, tym chętniej włączałem po raz kolejny. Klasyczny wokalny jazz, który gatunkowo często definiowany jest jako "standards". Korzenie relaksującej muzyki po prostu.
Album nagrywano w dwóch sesjach. Pierwsza w 1953 wydała na świat 8 utworów, w 1956 pojawiły się kolejne cztery. Istnieje wiele reedycji, w których liczba utworów dochodzi nawet do 24. Myślę jednak, że album 12-utworowy trwający niespełna 35 minut jest idealnej długości.

Rok wydania - 1956
Czas trwania - 34:52
Utwory:

1. "Black Coffee" – 3:05
2. "I've Got You Under My Skin" – 2:28
3. "Easy Living" – 2:44
4. "My Heart Belongs to Daddy" – 2:09
5. "It Ain't Necessarily So" (George Gershwin, Ira Gershwin, DuBose Heyward) – 3:22
6. "Gee Baby, Ain't I Good to You?" (Don Redman, Andy Razaf) – 3:22
7. "A Woman Alone With the Blues" – 3:12
8. "I Didn't Know What Time It Was" – 2:18
9. "When the World Was Young" – 3:16
10. "Love Me or Leave Me" – 2:08
11. "You're My Thrill" (Sidney Clare, Jay Gorney) – 3:22
12. "There's a Small Hotel" (Rodgers, Hart) – 2:44

sobota, 31 marca 2012

001# Frank Sinatra - The Voice Of Frank Sinatra

Pan Frank Sinatra to znany nie tylko ze śpiewu jegomość. Grywał również w filmach, trochę musicali, ale i np. Oscarowe "Stąd do wieczności". W muzyce klasyfikuje się go w obrębie swingu, a więc lekkiej, tanecznej muzyki jazzowej. To taki pop lat 30-40, gdzie teksty są głównie o miłości i bawieniu się, a utwory nie trwają dłużej niż 3 minuty. Album The Voice of Frank Sinatra (Głos Franka Sinatry) jest podręcznikowym wręcz przykładem tego gatunku. Lekkie, melodyjne kawałki z przyjemnym wokalem Sinatry wprawiają w dobry nastrój. Raczej powolne i melancholijne niż żywiołowe, ale i tak pełne pozytywnej energii. Jako przedstawiciel swego gatunku i wizytówka swoich czasów - wyśmienite. Jako coś mającego równać się z nowoczesnym jazzem - raczej zabawna ciekawostka, do przesłuchania i zapomnienia. Rzecz jest zbyt pretensjonalna po prostu, jakieś skrzypce, wręcz ćwierkające ptaszki, napompowany głos Sinatry, delikatny flet. Zbyt ckliwe!

Rok wydania - 1947
Cza trwania - 24:13
Utwory:

1. "You Go to My Head" (Haven Gillespie, J. Fred Coots) – 3:00
2. "Someone to Watch Over Me" (George Gershwin, Ira Gershwin) – 3:18
3. "These Foolish Things (Remind Me of You)" (Holt Marvell, Jack Strachey, Harry Link) – 3:08
4. "Why Shouldn't I?" (Cole Porter) – 2:53
5. "I Don't Know Why (I Just Do)" (Roy Turk, Fred E. Ahlert) – 2:46
6. "Try a Little Tenderness" (Harry M. Woods, James Campbell, Reginald Connelly) – 3:08
7. "I Don't Stand a Ghost of a Chance with You" (Bing Crosby, Ned Washington, Victor Young) – 3:11
8. "Paradise" (Nacio Herb Brown, G. Clifford) – 2:37

piątek, 30 marca 2012

Start

Od bardzo niedawna zacząłem na poważnie interesować się muzyką. Zacząłem jej naprawdę SŁUCHAĆ. W moim rozumieniu SŁUCHANIE muzyki (dla podkreślenia pisane dużą literą) to coś więcej niż jej włączenie. Muzyka, która leci w tle to jeszcze nie jest SŁUCHANIE. Aby SŁUCHAĆ trzeba robić to naprawdę. To znaczy robić tylko to i skupiać się na tym. Pozwolić porwać się dźwiękom, wczuć się w nastrój kreowany czy analizować (zależnie od typu muzyki). Nie będę w tym miejscu się nad SŁUCHANIEM rozwodził, ale chcę zwrócić uwagę, że muzyka SŁUCHANA okazuje się dużo bardziej wartościowa od słuchanej. Odkryć w niej można wiele więcej. Polecam zatem zaopatrzyć się w dobre słuchawki, a już z tych kompresowanych empetrójek można wyciągnąć ZNACZNIE więcej. W pewnym momencie dostrzeżecie, że zmiana jakości video na youtube'ie zmienia też jakość dźwięku. Będziecie cierpieć słuchając gorszej jakości, gdy wybrać można lepszą. Do tego jednak potrzebny jest sprzęt, na wbudowanych głośnikach od laptopa różnicy nie słychać. Na porządnych głośnikach zdecydowanie tak, ale porządne kosztują. Dlatego polecam słuchawki, dobre można kupić za kilkanaście razy mniej, a do tego oferują one izolację. Izolacja to dobra rzecz, gdy chcemy SŁUCHAĆ.

Jednak aby SŁUCHAĆ muzyki poza odpowiednim nastawieniem i sprzętem trzeba mieć też CO słuchać. Gdy zaczynałem łapałem się rozpaczliwie różnych zasłyszanych wcześniej nazw zespołów i nazwisk. Miałem złą taktykę, okropną wręcz. Brałem na warsztat zespół i od początku do końca wałkowałem dyskografię danego wykonawcy. Tak przerobiłem Beatlesów, Pink Floydów, King Crimson, Yes, Genesis i kilka innych. Złe podejście - lepsze jest słuchanie na początek najlepszych albumów danego wykonawcy i wracanie do niego głębiej, gdy przyjdzie ochota. Nic nie należy wymuszać. Jednak jak znajdować kolejne warte uwagi zespoły? Zależy od podejścia. Czy chcemy posłuchać fajnej muzyki, która nam się spodoba czy ciągle być w drodze i POZNAWAĆ? Dla tych pierwszych pomocne są serwisy typu last.fm, rateyourmusic.com czy allmusic.com, gdzie obok wykonawcy wyświetlają się podobni - tacy, którzy mogą się nam spodobać. Tym sposobem można kręcić się np. w gatunku progressive rock całe życie. Dla chcących poznawać polecam opcję analizy gatunkowej - poznawanie najlepszych przedstawicieli danego nurtu i nie zostawanie w nim na stałe, ale ciągle szukanie dalej. Dla bardziej wytrawnych - analiza historyczna. Słuchamy muzykę od początku istnienia do końca. Początek istnienia, to czasy prehistoryczne, ale to nas w tym momencie mniej interesuje, nie sądzę by nas interesowała też muzyka średniowieczna czy barokowa. Tak naprawdę interesuje nas w tym momencie muzyka XX wieczna. I to raczej tylko rozrywkowa - jazzy jakieś, rocki i elektroniki, hip-hopy i techna etc.

Jim Irvin napisał książkę The Mojo Collection. Wylicza w niej kilkaset najważniejszych (najlepszych?) albumów muzycznych. I oto sposób na wspaniały start lub uzupełnienie braków/poszerzenie horyzontów.

Blog niniejszy będzie miał formę prezentacji kolejnych albumów wyliczonych w tej książce z krótkim opisem. Zobaczymy jak to wyjdzie, dużo pracy przede mną i dużo słuchania, bo choć wiele już znam, to większości na pewno nie.